Strzały w parku

Wczoraj o godzinie 12.30 naszego czasu w jednym z warszawskich parków, na małym placyku z kamiennym posągiem zostałam zastrzelona przez nieznanego mi człowieka. Strzał oddano z broni krótkiej trzykrotnie, z rożnych odległości: pierwszy w łydkę, drugi koło serca, ostatni w głowę. Przede mną postrzelono lub zastrzelono jeszcze: mężczyznę na rowerze, dwa gołębie, zakonnicę, dziecko w wózku i wiewiórkę, choć ona prawdopodobnie była szybsza i uszła z życiem. Ostatnią ofiara zabójcy była jego matka – młoda kobieta siedząca na tej samej ławce co ja. Strzał do matki oddano z odległości ok. pół metra, a ostatnią czynnością kobiety było przełożenie kartki kolorowego pisma. Kilka sekund po śmierci kobieta podała zabójcy plastikowa torebkę ze śliwkami, mówiąc:

– Zjedz i poczęstuj panią.

Zabójca miał około pięciu lat, jasne włosy i pulchną, rumianą twarz. Strzelał z dwóch palców prawej ręki – wskazującego i środkowego – złożonych razem i skierowanych w stronę ofiary. Strzelał pewnie, po krótkim namyśle wybierając sobie cel. Posługiwał się przy tym prostą techniką i dwoma sposobami: ręka wyprostowana w wypadku ofiary w większej odległości, ręka zgięta w łokciu przy odległości mniejszej. Do mnie strzelił najpierw z ręki wyprostowanej, mierząc w łydkę, następnie podszedł bliżej, oddając niecelny strzał w serce, i wreszcie z odległości ok. metra, z ręki zgiętej w łokciu, w głowę. Matkę zastrzelił z tej samej odległości, wspomagając się rozstawionymi nogami. W poprzednich przypadkach zabójca trzymał nogi razem skupiony na sprawnym ruchu nadgarstka i trzeba przyznać, że w wymiarze estetycznym jego działanie charakteryzowało się klasą i profesjonalizmem. Można wręcz mówić o elegancji, zwłaszcza w pozycji zgiętej ręki, gdy praca nadgarstka decydowała o celności. Wyjątkowo piękny był strzał do rowerzysty – ręka zabójcy zatoczyła łuk, a po strzale takim samym lukiem wróciła do pierwszej pozycji. Zakonnica została zastrzelona z ręki wyprostowanej, napiętej – strzał oddano po dłuższej chwili, bardzo precyzyjnie skupiając się na celu. Gołębie zabito z zaskoczenia – od dłuższego czasu krążyły obok zabójcy, nie wyczuwając niebezpieczeństwa. Do dziecka w wózku oddano dwa strzały, w porównaniu z poprzednimi wyjątkowo głośne, z ręki wyprostowanej.

– Daj pani śliweczkę – powtórzyła matka.

Chłopiec podszedł do mnie z widoczną nieśmiałością. Z bezpiecznej odległości wyciągnął w moim kierunku torebkę ze śliwkami.

– Powiedz ”proszę” – pouczyła matka syna, z uśmiechem patrząc na jego zaróżowioną buzię.

– Nie bój się pani. Poczęstuj ładnie.

Chłopiec ostrożnie podszedł bliżej.

– Proszę.

– Dziękuję – odpowiedziałam – bardzo lubię śliwki i chętnie bym zjadła, ale nie mogę.

– Uczulona jest pani? – zapytała matka.

– Nie. Nie jestem uczulona, śliwki są dla mnie bardzo zdrowe, ale to już nie ma znaczenia – dalej mówiłam już tylko do chłopca. – Nie mogę zjeść tej śliwki, bo nie żyję. Zabiłeś mnie przecież przed chwilą, więc już nigdy nie będę mogła zjeść śliwki ani niczego, co lubię.

Zapadła krótka cisza, wreszcie matka zachichotała, a potem powiedziała stanowczo:

– Bartuś, idź baw się grzecznie.

Wyraźnie speszony Bartuś pobiegł od razu w stronę kamiennego posążka i schował się za nim.

Matka wróciła do lektury. Ja jednak nie odrywałam wzroku od miejsca, gdzie ukrył się ten chłopiec. Schowany za posagiem mógł dobrze obserwować swoją matkę. Mógł spokojnie odczekać w ukryciu, aż kobietę pochłonie jakiś artykuł. Powoli wychylił głowę i spojrzał na mnie. Nie odwróciłam głowy, patrzyliśmy sobie w oczy tak długo, aż dziecko dojrzało do decyzji: strzał w moją stronę oddało z ręki wyprostowanej, celnie, skutecznie, prosto w serce. Ręka opadła dopiero wtedy, kiedy zaczęłam osuwać się z ławki na ziemię.

Sztuki umierania uczyła nas w szkole teatralnej pani profesor Janina Romanówna, aktorka pamiętająca jeszcze Solskiego. Rozluźnienie ciała to jedno, a wyraz twarzy, zwłaszcza w wypadku kobiety, to drugie. To ma być ”senna nieobecność”. Piękny chłód. Zatrzymanie chwili, jak na zdjęciu. Poprawne, sugestywne umieranie może wywołać u patrzącego wrażenie postępującej bladości. Osuwając się z ławki, czułam nawet tę bladość. Umierając, słyszałam nad sobą krzyk kobiety, a potem płacz dziecka. Moja śmierć trwała dwie, może trzy minuty. Kiedy wstałam, dziecko nie przestało płakać. Słyszałam jego płacz jeszcze przy końcu alejki. Może udało się uratować trochę świata.